(Wpis archiwalny z 18.10.2012 – jeszcze sprzed premiery Afterbomb Madness) Dziś coś z zupełnie innej beczki, a mianowicie zainspirowany wpisem o Grillowańcach z Carson City, proponuję małą wrzutkę do Afterbomby jaka rysuje mi się z dotychczasowych zajawek, czy ogólniej dziwniejszych postapokaliptycznych klimatów.

Każdy świat, nawet najbardziej popiepszony, ma swoje świętości. Ludzie, toksiki, a możliwe, że nawet komuchy po prostu tak mają. W całym tym syfie, gdy nawet podczas szamy nie zdejmujesz łapy ze spustu, muszą czasem opuścić może dymiącą jeszcze lufę, przyklęknąć, czy chociaż spuścić zakuty łeb w obliczu czegoś na co już dawno zabrakło słów.
Zbliżanie się orszaku zwiastuje marszowy rytm bębenka. Dobosz, mały cherubinek w marynarskim wdzianku, dumnie drepcze na czele, jakieś dwadzieścia kroków, gdyby przypadkiem miał wdepnąć w jakieś gówno, przed wszystkimi.
Za nim kroczy chorąży w mundurze nowojorskiej straży pożarnej dźwigający Jej wizerunek. Z trzymanego na długim drągu, poklejonego w tysiącach miejsc plakatu, piękna tym najpiękniejszym, przedwojennym pięknem, blond bogini, uśmiecha się lekko zalotnie do wojowników przeklętej ziemi.
Dalej, w rytm bębenka dwoma rzędami ciągną dwa tuziny mężczyzn. Każdy z nich odziany jest jedynie w biodrową przepaskę, a oleista czarna maź którymi są wysmarowani podkreśla wspaniałą muskulaturę. Mężczyźni z dwóch stron dźwigają specjalne rusztowanie, na której spoczywa pojazd bogini. Najdłuższa jaką zna świat, nieskazitelnie biała limuzyna.
Drugie tyle mężczyzn, uzbrojonych w paradne włócznie i przewieszone przez plecy karabiny, z twarzami ukrytymi za afrykańskimi maskami, otacza cały orszak, pilnując bezpieczeństwa bogini jak i przynajmniej długiego sznura taborów. Wiesz, cały piepszony dwór, tragarze z pakułami, jakieś wózki, handlarze, opowiadacze, żebracy i reszta śmiecia, której do tej pory nie udało się zdechnąć.
Oczywiście postronnym nie dane jest ujrzeć bogini. Jednak każdy, kto śmiał podnieść wzrok i spojrzeć na ciemne szyby limuzyny, przysiągłby, że ona sama patrzyła zza nich właśnie na niego. Czasem jedynie szyba trochę się uchyli, przez moment mignie biała jak źrenice Cieni dłoń, a może rękawiczka. Bogini raczy pomachać nią w pozdrowieniu, rzucić w pył tego świata garść kolorowych dobranocek.
Wszystkie zachcianki bogini obwieszcza Asystent, przymilny niczym wąż, bezjajeczny fircyk w pomarańczowym garniturze, Prawdopodobnie jest jedynym, który na przednim siedzeniu towarzyszy jej w pojeździe. To także on przyjmuje, a czasem przekazuje, składane przez ludzi dary. On decyduje, czy będzie łaskawa na podtykanych strzępach wizerunków czy ich nieudolnych kopiach, skreślić swe błogosławieństwo.
Podobno, gdy ktoś szczególnie jej się spodoba, do błogosławieństwa dołącza odcisk swych czerwonych jak krew boskich ust. Słyszałem, o jednym cynglu z jakiegoś zapyziałego klanu, którego kopnął ten zaszczyt. Ze szczęścia odwalił takiego zamaszystego rokendrola, że wpierdzielił się na minę, którą dzień wcześniej sam zakopał z ziomalami.
Asystent przekazał, że płakała.