najemnicy-okladka3Aphalon: Świat Księżycowego Ostrza z 1995 r. to jedna z pierwszych polskich gier fabularnych. Właśnie ukazał się pierwszy tom powieści „Najemnicy”, rozgrywającej się w uniwersum tego systemu.

„film, książka czy sesja RPG – wszystko to są rodzaje opowiadania historii” – mówi w Paweł Jakubowski, autor „Najemników”, który zgodził się odpowiedzieć na parę pytań:


Co było pierwsze – Najemnicy czy Aphalon? Tzn. czy szukałeś „settingu” do swojej powieści, czy odwrotnie, Aphalon sprawił, że zacząłeś ją pisać?
Aphalon był pierwszy. Najemnicy to erpegowa kampania mojego autorstwa do tegoż systemu. Rozegrałem ją trzy razy – za każdym razem z innymi graczami. Za każdym razem, korzystając z doświadczeń, rozbudowywałem scenariusz i dodawałem do niego nowe elementy. Już prowadząc grę drugi raz, doszedłem do wniosku, że jest to historia z potencjałem i warto spisać wersję literacką. Jak postanowiłem – tak zrobiłem. I tak powstała powieść.
Dlaczego w ogóle zacząłeś, skończyłeś, i ostatecznie zdecydowałeś się wydać „Najemników”? Ile to wszystko trwało?

Pisanie to moje hobby. Mam już na koncie wydaną minipowieść pt. „Ty”. Kiedy skończyłem pisać „Najemników” stwierdziłem, że jest to najdłuższy objętościowo tekst, jaki kiedykolwiek napisałem i tym samym tekst, któremu poświęciłem najwięcej czasu i pracy. Doszedłem do wniosku, że historia jest na tyle ciekawa (przynajmniej w moim subiektywnym odczuciu), że warto zrobić z nim coś więcej, niż schować do szuflady. Zacząłem szukać sposobu na wydanie tego tekstu. A ile to wszystko trwało? Oj, bardzo długo. Najpierw było granie w erpega, potem pisanie (około roku), potem poprawianie, potem szukanie wydawcy. Myślę, że jeśli brać pod uwagę cały proces od początku do końca, to było to kilka lat – jakieś 3-4 lata.
Co spowodowało, że zdecydowałeś się na takiego rodzaju self-publishing, dlaczego akurat przez Poligraf?

Zadebiutować nie jest łatwo. Przekonał mnie głównie newsletter wydawnictwa Poligraf, w którym była mowa m.in. o tym, że mało kto zdecyduje się wyłożyć pieniądze na nikomu nieznanego debiutanta. Innymi słowy – możesz być naprawdę dobry w pisaniu, ale nikt cię nie wyda, bo nie ma pewności, że kasa się zwróci. Przemówiło to do mnie. Gdybym miał własne wydawnictwo, też pewnie bałbym się ryzykować. W Poligrafie sam ponosisz ryzyko, ale masz zapewnioną całą resztę – dystrybucję do księgarń, profesjonalną korektę itd. Ponieważ wierzę w siebie i swoje pisanie, zdecydowałem się spróbować. To dlatego teraz samodzielnie zajmuję się promocją – bo włożyłem w to własną kasę. Niektórzy uważają to za śmieszne lub nieodpowiednie, ale taka jest rzeczywistość – muszą o tobie usłyszeć, żeby cię kupić. Oczywiście próbowałem ze standardowymi wydawnictwami, ale się nie udało. Jako ciekawostkę podam, że dostałem e-maila zwrotnego od Supernovy – wydawnictwa które wydało „Wiedźmina”. Odpisali, że nie wydadzą mnie ze względu na obecną sytuację na rynku wydawniczym. Oczywiście, może to znaczyć bardzo wiele – mogła to być tylko dyplomatyczne wymówka. Niemniej pomyślałem sobie, że warto spróbować, nawet jeśli wyjdę na minus, spełnię swoje marzenie – tego nie da się przeliczyć na pieniądze.
Książka o której rozmawiamy sygnowana jest jako „część I”, kiedy masz zamiar wydać kolejne i ile ich planujesz?
Tak. Najemnicy mają 2 części. Druga jest już spisana, ale jeszcze niepoprawiona. Nie wysłałem jej jeszcze do wydawnictwa. To kiedy i czy w ogóle się pojawi, będzie zależeć od tego, jak sprzeda się część pierwsza.
Dlaczego akcja powieści rozgrywa się akurat w świecie Księżycowego Ostrza? Co widzisz w nim ciekawego, wyjątkowego?
Akcja mojej powieści rozgrywa się w świecie Aphalona, bo jest to moja pierwsza i zarazem ulubiona gra RPG. Co jest w niej wyjątkowego? Wielu pewnie powie, że nic. Dla mnie „skąpe” opisy Aphalona zawsze były trampoliną dla wyobraźni, polem do manewru dla mistrza gry. Denerwują mnie systemy typu Warhamer lub D&D, gdzie wszystko jest skrzętnie opisane i skatalogowane, dostępne w formie kolejnych tabelek. Moim zdaniem to zabija wyobraźnię. Dobra historia (a tym samym sesja RPG) musi mieć w sobie odrobinę niedopowiedzenia. Taki jest dla mnie Aphalon – poddaje pomysły, ale pozwala ci samodzielnie je rozwijać.
Czy łatwo było wystarać się o zgodę na jego wykorzystanie? Czy współpracowałeś z autorami pracując nad „Najemnikami”?
Co do współpracy nad „Najemnikami”, to jeśli chodzi o świat przedstawiony, opierałem się na podręczniku, natomiast cała historia jest moja własna. O prawa do używania nazw własnych nie było trudno – autorzy Aphalona to, myślę, że mogę tak śmiało powiedzieć, moi znajomi. Od razu zgodzili się na wykorzystanie przeze mnie wymyślonych przez nich nazw własnych w zamian za egzemplarz autorski 🙂
Zaryzykujmy tezę, że „Najemnicy” to szansa na reedycję systemu, a przynajmniej odkrycie go na nowo przez graczy – co Ty na to?
Trudno powiedzieć. Dariusz Tarka – jeden z autorów Aphalonu – powiedział mi, że moja powieść może być szansą dla reedycji systemu. Wiadomo, to samo uniwersum, fani Aphalona kupią Najemników, a zafascynowani książką czytelnicy zainteresują się drugą edycją Aphalona. Plany takowej twórcy Aphalona podobno mają. Jednak ta gra fabularna to stare dzieje, niewielu ma w ogóle świadomość, że taki polski, szczeciński system ujrzał światło dzienne. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Zobaczymy czy Najemnicy zrobią dostatecznie dużo „szumu”. Jeśli tak, to kto wie…
Co sądzisz o „uksiążkowywaniu”, czy ogólnie przenoszeniu na inne media, gier fabularnych?
To szeroki temat. Starałem się raczej unikać tego, żeby moja powieść była zrozumiała tylko dla graczy RPG. Wręcz odwrotnie – świat przedstawiony ma być dodatkowym smaczkiem, dla tych spośród czytelników, którzy grali w Aphalona, ale całość ma być zrozumiała dla każdego fana fantasy. Czy mi się to udało – to już ocenią czytelnicy. Myślę, że uksiążkowianie „erpegów” to ciekawy zabieg – byleby nie przesadzić – to głupie i schematyczne, jeśli czytelnik w opisach widzi rzuty kością i ich wyniki. Taki podobno jest Drizz Do’Urden – nie wiem na pewno, bo nie czytałem. Ale jeśli wyrugować fanatyczne trzymanie się mechaniki to można dojść do ciekawych efektów. Bohaterowie mogą być bardzo wiarygodni, jeśli są wzorowani na bohaterów wykreowanych przez graczy RPG. Czasami zachowania graczy mogą zaskoczyć mg-pisarza, ale dlaczego tego nie wykorzystać? To takie trochę tworzenie fabuły przez kilka osób – mg nadal będzie miał decydujący głos, ale gracze zawsze wrzucą swoje trzy grosze. I tak jest w Najemnikach.
A działanie odwrotne?
Co do erpegizowania książek i filmów – robię to nagminnie. Czasami wręcz bawimy się z przyjaciółmi w swoiste kalambury – mg wplata w sesję scenę z filmu lub książki, a gracze muszą zgadnąć, skąd dana scena/wątek. Jest tylko jedno zagrożenie – jeśli gracze nie odgadną, nie wolno zabijać ich postaci – może po prostu nie widzieli tego filmu. Zamiast tego można graczy nagrodzić, jeśli zgadną dobrze. Myślę, że w odpowiednich proporcjach to może być naprawdę świetna zabawa.
Podsumowując, film, książka czy sesja RPG – wszystko to są rodzaje opowiadania historii. Każdą historię można przy odrobinie dobrej woli i wyczucia przełożyć z jednego z tych sposobów na inny.
Jak realnie widzisz przyszłość „Najemników”, jaka Ci się marzy? Co dalej?
Realnie rzecz ujmując, będę zadowolony, jeśli wyjdę na zero. Tzn. zwróci mi się wszystko to, co w tę powieść włożyłem. Myślę, że wtedy zdecyduję się na wydanie części drugiej. Oczywiście, w marzeniach widzę ekranizację i życie z odsetek ze sumę uzyskaną za sprzedanie praw autorskich wytwórni filmowej 😉
Niezależnie czy to się stanie, czy nie, będę pisał dalej, bo to po prostu mnie kręci.


Więcej informacji znajdziecie na facebookowym profilu autora, oraz na promocyjnym blogu w serwisie polter.pl.


A na deser, specjalnie dla Was, świeżutkie, nigdzie nie publikowane, fragmenty „Najemników”:


– Panowie najemniki, pomóżcie biednej kobiecie! O ja nieszczęśliwa! Panowie najemniki!
Z braku ciekawszego zajęcia Jova podszedł bliżej. Stara kobieta, chyba z wioski u podnóża twierdzy, lamentowała przed Erlem, który trzymał swoją siostrę za rękę, i jednym z kaprali. Zazwyczaj w obozie ciurów przebywał jeden członek gwardii, który tak na wszelki wypadek pilnował porządku.
– Panowie najemniki, panowie najemniki! Pomożecie? O ja nieszczęśliwa.
– Spokojnie, dobra kobieto – kapral starał się uspokoić wieśniaczkę. – Co się stało, zaraz coś na pewno poradzimy.
Jova podszedł bliżej.
– O co chodzi? – spytał Erla.
– Nie wiem, nie mam pojęcia.
– Mój mąż gamoń poszedł wczoraj do lasu i nie wrócił do tej pory – zaczęła mówić ciurkiem kobieta. – Bo tam w lesie są ruiny, tam kiedyś heretycy mieli schadzki, ale armia ich rozpędziła, zburzyła nieczystą świątynię i spaliła. Ino ruiny zostały w lesie. I nikt normalny tam nie chodzi, bo zło przepędzone zostało, ale lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Tylko mój mąż, gamoń, tam chodził nie wiadomo po co. I przedwczoraj wrócił i mówi, że odkrył jaką zasypaną komnatę czy co i że tam pójdzie, może jakie skarby po heretykach zostały pozostawiane. Ja tłumaczę jak komu mądremu, ty weź tam nie idź, gałganie jeden, tam żadnych skarbów nie znajdziesz, tylko sobie biedy napytasz, a nawet jakby tam jakie skarby były, to takie, że ich lepiej nie ruszać, bo to wszystko poprzeklinane, nie wiadomo, co takie heretyki tam robili, czy jakiś czarów-marów tam nie pozostawiali, że jak człowiek weźmie takie złoto, to mu ręka sczernieje albo coś inszego gorszego jeszcze go spotka. Ale ta barania głowa się uparł, mówi, że on w polu do końca życia robić nie będzie, że on tam pójdzie, zanim kto inny to odkryje. Ja tłumaczyła, błagała, zaklinała, ale on się uparł i poszedł wczoraj rano i do dzisiaj nie wraca. Ja nie wiem, co robić. Ja wiem, panowie najemniki zajęte, ale ja bym ino ze dwóch rozgarniętych potrzebowała, co by poszli i mi tego gamonia jednego przyprowadzili w jednym kawałku. Może go tam wilk w piwnicy przydybał i wyjść nie może albo sama nie wiem co. Ja pieniędzy ni mam, ale ziółka podaruję w podzięce i smaczną strawę przygotuję. A ziółka dobre na rany. Atrma się nazywają. Przydadzą się panom najemnikom, jak który, nie daj Panie Wiatru, ranę poniesie, to ziółko połknie i w mig wyzdrowieje.
– Uch… – westchnął kapral. – Spokojnie, spokojnie. Niech się chwilę zastanowię… My z ludźmi z wioski chcemy żyć dobrze. Czemu nie, czemu nie, mogę wam dobra kobieto odstąpić ze dwóch rekrutów.
(…)
Dhoon się nawet ucieszył. Może i był o wiele silniejszy od pozostałych, ale oprócz obiadu nie dostał żadnej innej przerwy, jak cała reszta, i już zaczęło go to denerwować, bo jedzenia dostał tyle samo.
W taborze Jova pokrótce wyjaśnił kompanowi, co mają zrobić, z czego Dhoon zrozumiał mniej więcej tyle, że mają gdzieś iść i on ma im pomóc. Więcej wiedzieć nie potrzebował. Cieszył się, bo lubił zarówno Jovę, jak i Erla.
– Ale wielgachny! – zawołała Nende. – W życiu nie widziałam takiego olbrzymiego człowieka!
„A ta mała to kto? – uśmiechnął się Vrarańczyk. – Ładniutka…”.
Muskularny mężczyzna podszedł do siostry Erla i pogłaskał ją po głowie. Na obliczu jej brata odmalował się wyraz przerażenia.
– Zostaw ją! – krzyknął. – Nende, wracasz do pani Gorany, natychmiast!
– Oj, Erl! – zaprotestowała dziewczynka. – Przecież on mi nic nie zrobi.
– A skąd ty możesz to wiedzieć, co? Nie dyskutuj i wracaj do praczek. Musisz im pomóc, na pewno mają dużo roboty.
– Ale jesteś, Erl! – Nende lekko obrażona poszła, gdzie jej kazał brat.
– Spokojnie – odezwał się Jova. – Dhoon na pewno nie miał nic złego na myśli.
Człowiek z północy powiedział coś w swoim języku uspokajającym tonem, jakby chciał potwierdzić słowa Jovy.
– Nie rozumiem cię – wzruszył ramionami Erl.
– Na Pana Wiatru! – przestraszyła się wieśniaczka na widok Vrarańczyka, wróciła właśnie, bo była jeszcze we wsi. – Diabeł!
– Żaden diabeł, żaden diabeł mateńko – zapewnił Jova. – To człowiek taki sam jak my, tylko większy. Dobry najemnik.
Klepnął Dhoona w ramię.
– Na pewno? – kobieta się nieco uspokoiła, ale nadal była trochę nieufna.
– Na pewno mateczko, na pewno. Dobry kompan i bije się za trzech, tfu, gdzie za trzech, za czterech! Pomoże szukać męża, a jakby jakiś wilk czy heretyk na nas albo na męża nastawał, to nie chciałbym być w jego skórze, jak spotka Dhoona. Nie, Dhoon?
Zapytany nie wiedział, o co chodzi, ale odpowiedział po prostu:
– Tak!
– Dobrze, zatem ruszajmy już lepiej, bo temu gałganowi jeszcze się co stało.
(…)
– A powiedz, mateczko, co to za heretycy tam kiedyś byli i czy już na pewno ich tam nie ma?
– Nie ma, nie ma! – zapewniła kobieta. – To już z ponad dziesięć lat będzie jak ich przepędzili. Torgradczyki, armia torgradzka. Bo jak książęta rządzili to się ino własnymi sprawami zajmowali i wojaczką ze sobą. Nikt na skargi biednych ludzi nie zważał. A to i kradli zwierzęta do swoich ciemnych praktyk i porwania też się zdarzały. Nie wiadomo, co uni robili, ale strach był we wioskach okolicznych. Dzieci samych nie wolno było zostawiać, a na noc trza się było zamykać na cztery spusty. Ale jak Torgradczyki objęli władzę, to zaraz porządek zrobili. Przyszedł oddział z kapłanem Grohma. Dom heretyków zburzyli i spalili, kapłan jeszcze wszystko poświęcił. A samych heretyków, jak który nie uciekł, to powbijali na pale.
– Czyli nie wszystkich zabili? – spytał z niepokojem Erl. – Kilku uciekło?
– No podobno kilku uciekło, ale żaden się już nigdy w tych stronach nie pojawił.
– I co to za jedni byli? Wyznawcy Sarhana?
– Panie najemniku! – zbulwersowała się kobieta. – Niech pan nie wymawia imienia Czarnego! To przynosi nieszczęście…
– Najemnikowi nie przynosi – machnął ręką Jova. – Najemnik może wymawiać, najemnikowi się już nic gorszego przytrafić nie może.
– No może i tak, może i tak, ale ja bym jednak wolała, żeby pan mówił o przykutym do księżyca albo o Czarnym. Bo to nigdy nie wiadomo. Licho jakie usłyszy, że o jego panu mowa, i przyleci, bo pomyśli, że je wezwał. A nam wtedy bieda. Lepiej złego nie kusić.
– Dobrze mateńko mówisz, masz rację. W takim razie powiedz, czy ci heretycy to wyznawali przykutego do księżyca, czy co oni wyznawali?
– A tego to nikt nie wie. Odwrócony panteon najpewniej, czyli jeszcze jakieś insze bóstwa z otchłani.
– Odwrócony panteon? Pierwsze słyszę.
– No ja tam nie wiem, ja się na takowych rzeczach nie znam i znać nie chcę. Tak ino słyszałam. Grunt, że już się heretyki wyniosły.
– To na pewno od dziesięciu czy więcej lat nigdy ich tu nie było? – wtrącił się Erl.
– Nie, nie było. Chwalić Pana Wiatru i jasnych Innych. Dość już mamy problemów i bez heretyków.
(…)
Stopnie schodziły dosyć głęboko, potem było coś w rodzaju półpiętra i kolejne schody. Łącznie zeszli co najmniej pięć metrów pod ziemię. Stanęli teraz na progu niezbyt szerokiego kamiennego korytarza. Dhoon jako jedyny musiał się garbić, żeby nie zawadzać głową o strop. Kiedyś wejście blokowała krata, ale teraz resztki zardzewiałych prętów nie stanowiły żadnej przeszkody. Światło pochodni sięgało jakieś trzy do pięciu metrów w głąb, dalej przejście tonęło w mroku.
– Idziemy… – Jova zrobił niepewnie pierwszych kilka kroków.
– Czekaj, patrz… – Erl pokazał na jakiś malunek na ścianie znajdujący się tuż za pozostałościami kraty.
Na jednym z kamieni ktoś namalował kiedyś osobliwy znak. Wyglądało to jak wijąca się linia – być może droga, która przechodziła w rozwartą dłoń z wpisanym w nią okiem.
– To pewnie te heretyckie symbole… – Jova przerwał, ponieważ z głębi usłyszał jakiś stłumiony hałas.
Spojrzał na towarzyszy, zdaje się, że odnotowali to samo, co on. Dźwięk się jednak już nie powtórzył.
– Lepiej to sprawdźmy – powiedział tylko Erl.
Ruszyli dalej. Przez dobrych kilkadziesiąt kroków na nic się nie natknęli. Jedyną rzeczą było kilka pordzewiałych przymocowanych do ścian uchwytów na pochodnie. Potem doszli do odchodzącej na prawo odnogi.
– Co robimy? – odwrócił się Jova do towarzyszy.
– Korytarz na prawo wydaje się być węższy – odparł Erl po chwili namysłu. – Zerknijmy najpierw tam, a potem wrócimy do głównego przejścia.
Rowończyk kiwnął głową na znak, że się zgadza. Po kilkunastu krokach odnoga kończyła się ścianą z kolejnym uchwytem na pochodnię.
– Ślepy zaułek – poinformował pozostałych pierwszy idący.
Wrócili i poszli prosto. Znaleźli jeszcze jedną zasypaną ziemią i kamieniami odnogę – tędy przejść się nie dało. Później natknęli się z prawej strony na pomieszczenie, w którym jednak nic nie było, poza nadgniłym dnem skrzynki i kilkoma spleśniałymi szmatami. Wreszcie idący prosto korytarz kończył się niewielką salą. Tutaj najemników czekała niespodzianka. W świetle pochodni dostrzegli dwanaście barłogów, które bynajmniej nie wyglądały na porzucone ponad dziesięć lat temu. Poza tym na ścianie ktoś wymalował różne symbole – była wśród nich ręka z okiem, taka jak przy wejściu, ale były też i inne. Kształty przypominające zdeformowane twarze, ułożone w kwadrat cyfry, niesamowicie splątany wąż, który nie miał ogona, ale posiadał za to aż trzy głowy. Niektóre z tych malunków mogły być stare, ale niektóre wyglądały na zrobione całkiem niedawno.
– Wynośmy się stąd – szepnął Erl, nie chciał nic mówić kompanom, ale był już raz w podobnym miejscu…
(…)
– Skoro już tutaj jesteśmy, to przeszukajmy te posłania – odpowiedział Jova, w którym wrodzona żyłka złodzieja wzięła górę nad strachem.
– Nie! – syknął Erl.
– Jak chcesz, nikt ci nie broni wrócić, zaraz do ciebie z Dhoonem dołączymy.
Orgończyk był wściekły, ale nie miał najmniejszej ochoty wracać w pojedynkę. Dziękował tylko w duchu, że tym razem nie ma z nim Nende. Jova zabrał się za przetrząsanie każdego kąta i legowiska.
„Te symbole… – mówił do siebie w duchu Dhoon. – Są jakieś dziwne, coś złego z nich emanuje. Po co my tu przyszliśmy? Na moje oko ktoś tu się bawi w czarną magię. Jakieś złe moce się tu zagnieździły. Ci, co robią takie znaki i żyją jak szczury w piwnicach, na pewno lubią wsadzać nóż w plecy. Lepiej będę uważny za całą naszą trójkę. Nie wiem, czy moi dwaj kompani zachowują dostateczną czujność”. Vrarańczyk splunął przez lewe ramię.
– No proszę, opłaciło się! – ucieszył się Jova, pod jednym z barłogów znalazł sakiewkę z pieniędzmi. – Dwa, cztery, dziewięć, jedenaście… no, no, no, będzie razem ze dwie sztuki srebra. Zawsze to coś.
Dalsze poszukiwania przyniosły kolejne znaleziska. Manierka do połowy napełniona jakimś płynem, pordzewiały nóż, porcja sucharów i medalik w kształcie dłoni – identyczny jak ten, który Erl już raz widział.
– Wyrzuć to! – powiedział.
– Dlaczego? – Rowończyk zupełnie nie rozumiał zdenerwowania kolegi.
„Gospodarzy nie ma w domu, trzeba korzystać. A nawet jakby wrócili, to jeszcze musieliby uporać się z moim druhem z ogniska”. Uśmiechnął się, spoglądając na Vrarańczyka, jego pełna czujności postawa jeszcze utwierdziła Jovę w tym, co robił. Zostawił tylko manierkę – nigdy nie wiadomo, co tacy piją i czy nie zatruwają swoich napitków, żeby mieć wizje i malować potem swoje symbole.
– No dobrze, bez nerwów, możemy już wracać.
– Nie znaleźliśmy męża tej kobiety – zauważył Erl.
– A widziałeś jeszcze miejsce, do którego moglibyśmy iść? Sprawdziliśmy już wszystko.
– No tak… – przyznał Orgończyk. – Lepiej rzeczywiście wracajmy.
Ruszyli z powrotem przez korytarz. Już mieli minąć pierwszą odnogę, do której doszli na początku, ale naraz Jova coś sobie przypomniał.
– Kobieta mówiła coś, że jej mąż odkrył jakieś przejście. Ten ślepy zaułek i uchwyt na pochodnię wydają mi się podejrzane. Pójdźmy to jeszcze sprawdzić.
– Nie – zaprotestował Erl. – Chyba umiesz liczyć. Widziałeś, że tych posłań było tam dwanaście. Nie chcę tu być, kiedy oni wrócą.
– Nie wrócą. Pójdziemy tylko sprawdzić ten uchwyt na pochodnie i jeśli nic tam nie będzie, to wracamy.
– A jeśli będzie? – spytał Erl.
– Wtedy sprawdzimy, czy nie ma tam męża tej kobiety, po to tutaj przyszliśmy.
– Ja wychodzę – stwierdził Orgończyk i ruszył w stronę schodów, byli blisko wyjścia i już nie bał się przebyć tego krótkiego odcinka sam.
– Jak uważasz. Dhoon, idziesz ze mną?
Vrarańczyk skinął potwierdzająco. Jova wiedział, że się nie pomylił, gdy znowu rozległ się dźwięk podobny do tego, jaki usłyszeli na początku. Podszedł do uchwytu na pochodnie i spróbował go przekręcić, a potem pociągnąć na dół. Mechanizm zaskoczył i ściana zaczęła się przesuwać, odsłaniając kolejne pomieszczenie…
Dwaj mężczyźni w środku byli ubrani w czarne habity z nienałożonymi w tej chwili kapturami. Niższy był grubszy i miał podobną do świńskiej lekko zdeformowaną twarz. Wyższy był bardzo chudy i żyla¬sty. Wznosił właśnie do góry sztylet, skierowany ostrzem w dół. Ostrze wskazywało na rosłego osobnika przykutego do kamiennego postumentu. Okultyści obrócili się powoli w stronę niespodziewanych gości. Cała czwórka patrzyła na siebie przez dobrą chwilę.
„No to się doigrałem – przeszło Jovie przez myśl. – Zachciało mi się szukać jakiegoś wsiura. Zachciało mi się, [autocenzura], sprawdzić jeszcze to tajemne przejście. Erl miał rację. A niech mnie pokręci…”.
„A to kto na Tafarela?! – Dhoon zastanawiał się przez chwilę. – Psy Czarnego!
Vrarańczyk wydał z siebie dziki okrzyk i ruszył na przód.
– Nal’ak Segaanil! – warknął w nieznanym języku wyższy i chudszy z okultystów, i cofnął się nieco.
Niższy i grubszy pochwycił opartą o postument maczugę z trzema wąskimi kolcami i ruszył naprzeciw ponaddwumetrowego przeciwnika.

najemnicy-okladka