(Wpis archiwalny z 01.04.11) Dziś coś z zupełnie innej beczki, a mianowicie motyw w klimatach cthulhupodobnych, ale może i do WoDu czy czegoś innego się komuś przyda.

Brudni, śmierdzący obszarpańcy godzinami tkwią z dala od świateł nielicznych latarni. Grupkami lub pojedynczo przykucają na murkach i ławkach niczym wielkie szarobure ptaki. Prawie nieruchomo, jedynie nieustannie wyginając, aż do bólu, długie smukłe palce, albatrosowo gładkich, wbrew temu czego można by się spodziewać, dłoni. Puste oczodoły ukrywają pod głęboko naciągniętymi kapturami, a przekrwione, bezzębne dziąsła cały czas poruszają się szepcząc bezgłośnie bluźniercze prośby.
Gdzieś głęboko w trzewiach Miasta, w zapomnianej komorze, w środku labiryntu od dawna nieużywanych kanałów, znajduje się stara jak to Miasto, tajemna świątynia. Przez setki lat, drążąc z podniecenia przy każdym dotyku, tysiące rąk lepiły w niej swego boga. Z przeżutego chleba, wystawianego przez sytych mieszczan obok śmietników. I krwi, ich własnej.
Przez setki lat, w absolutnej ciemności, wiedzione jakimś bluźnierczym zamysłem, powstawało plugawe dzieło. Gdyby ktoś ujrzał kiedyś ów szalony twór, niechybnie postradał by zmysły. Koszmarny kształt przywodzi na myśl olbrzymiego, pozbawionego skorupy, ślimaka w niepojęty dla rozumu sposób skręconego w koszmarny zwój, niedostępnego ludziom, plugawego wymiaru, przerażająco obcego a zarazem hipnotycznie pięknego.
Ale nikt z jego twórców nigdy go nie ujrzał i nigdy już nie będzie mógł tego uczynić. Od początków Miasta, każdy kto okazał się godnym służyć podziemnemu bogowi, musi poświęcić dlań swoje oczy. Uniśmiertelnione plugawym rytuałem, tkwią poutykane pomiędzy kamieniami podziemnych korytarzy strzegąc drogi do podziemnej świątyni. I nie tylko. Podrzucane przez bezzębnych ślepców, ukrywane w niepokojących swym pięknem ozdobach czy przyciągających swą brzydotą maskotkach, są wszędzie. A ślimaczy bóg widzi oczami swych dzieci, obserwuje Miasto na górze, w koszmarnych snach i wizjach pozwalając na to również swoim wyznawcom.
Każdy z nich musiał poświęcić nie tylko swoje oczy, ale i zęby. Wielką rozwartą paszczę potwora wypełniają setki ludzkich zębów, część z nich to dar jego wyznawców, większość – plugawy plon nocnych łowów. Wciąż jednak wiele ich brakuje ich aby dopełniło się dzieło stworzenia.
A wtedy upiorna paszcza zamknie się pożerając ślepców, a bóg Ślimak wypełznie ze swej podziemnej świątyni, labiryntem korytarzy, ku Miastu.
Tymczasem jednak szarobure ptaki tkwią nieruchomo poza kręgiem latarnianych świateł, mimo ciepłej wiosennej nocy drżąc z zimna, a zarazem rozkosznego oczekiwania na rychłe spotkanie ze swym panem. Nasłuchują pilnie kroków potencjalnej ofiary, a w kieszeniach łachmanów ciążą obcęgi.