(Wpis archiwalny z 14.12.2011) Dziś coś z zupełnie innej beczki, a mianowicie parę zdań marudzenia na temat formy wydawania rpgów. Uwaga, wpis zawiera słowo „cycata”.
Nie wiedzieć czemu przyjęło się, że gry RPG wydawane są jako opasłe tomiszcza, najlepiej a4, w twardej oprawie, na kredzie i full kolorze.
Owszem, pierwsze wrażenie, gdy takie cudo w końcu ląduje w łapkach jest niesamowite. Delikatnie odchylamy grzbiet, przerzucamy strony, śliniąc się na widok grafik, podziwiamy pomysłowe ramki, otwarcia rozdziałów, stylizowane teksty poboczne. A to dopiero pierwsze 50 stron czekających nas niesamowitości.
Później jednak przychodzi czas lektury, a w końcu po prostu użytkowania podręcznika. I tu już trochę trudniej wyciągnąć się z taką knigą na kanapie, nie mówiąc o przeglądaniu jej brudnymi od przysłowiowych chipsów paluchami, szukać trakcie sesji np. opisu czaru czy zawady.
Owszem, cała ta efektowna otoczka, sprawia, że podręcznik bardziej przyciąga wzrok niż czarno biała broszurka. Jednocześnie jego cena kilkakrotnie przewyższa koszt takiej broszury. W związku z czym kupujemy podręczniki rpg jako produkt luksusowy. Często po drugim namyśle, a nie w ramach zachcianki, impulsu, jak CDA, kebaba czy paperbecka w dworcowej księgarni.
Sorry, ale RPG nie jest już chyba dla nikogo sztuką tajemną, do której to grimoiry czynią nas lepszymi. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że obecnie właśnie to co przyciąga do podręczników fanów rpg, może odstraszać od nich niefanów. Tak jak swego czasu było z książkami SF, gdzie na każdej okładce widniał statek kosmiczny i/lub cycata wojowniczka.
RPG służy do grania, do czytania, czy robienia innych rzeczy. Owszem, do bibliofilofania również może, może nawet do samonerdowania, ale na bogów Eternii, nie musi.
Jasne, niewiele wychodzi erpegów, dlatego też można od czasu do czasu zrobić sobie dobrze i kupić taki ładny podręcznik. Zwłaszcza w modelu jedna gra na całe granie. Z drugiej strony, może właśnie wychodzi ich tak niewiele, bo bo autorsko, graficznie i wydawniczo ciężko sprostać obowiązującym „normom”? Może właśnie sprzedaje się tak niewiele, bo zakup takiego tomu to spora inwestycja?
Owszem, czytałem wiele wypowiedzi Furiatha na temat tego, dlaczego Klanarchia wygląda jak wygląda. Szanuję jego marketingową wiedzę. Takie są realia i dobrze się w nie wpasował. Pytanie tylko, czy nie ma miejsca na nic obok? Co Magda Gesler zrobi z budy z kebabem?
Oczywiście dostrzegam, że powoli się to zmienia, mamy oto chociażby gierki z Portala (czasem mam wrażenie, że nazywane indie własnie dlatego, że są za małe na „prawdziwe” rpg), mamy również SW, Wolsunga (który jednak przez objętość jest trochę nieporęczny) i TSOYa, okazuje się zatem, że można, chociaż ich ceny w porównaniu z książkami są wysokie głównie ze względu na nakłady (co znowu tworzy błędne koło). Osobnym przypadkiem jest Hospiterror, który bardzo źle zrobił idei małego, taniego rpg bez bajerów.
Czy zatem sensowne i skromnie ale schludnie wydane rpg za powiedzmy 10+k10pln w princie ma rację bytu w naszym pięknym kraju?
I dlaczego nie? 😛
(Zachęcam też do przeczytania komentarzy na polterze)